"Don Giovanni" 21.07.2013 - XXIII Festiwal Mozartowski w Warszawie


Plakat autorstwa Rosława Szaybo
źródło: Warszawska Opera Kameralna
   Czy istnieje doskonalsza opera od "Don Giovanniego"? Wprawdzie to sprawa bardzo subiektywna, ale dla mnie żadne inne dzieło sceniczne nie może się równać z tą historią rozpustnika, okraszoną genialną muzyką Mozarta i ogromem humoru Lorenza da Ponte. Prawdopodobnie właśnie z tego powodu jest to opera trudna do wykonania na poziomie, który wyróżniałby się spośród tysięcy innych wykonań na całym świecie. Dyrekcja Warszawskiej Opery Kameralnej ten właśnie spektakl wybrała jako uwieńczenie tegorocznego Festiwalu Mozartowskiego. Poprzeczka postawiona została bardzo wysoko, z czego zdajemy sobie sprawę, gdy w myślach dodamy do wyjątkowości opery także fakt, iż operę tę zdecydowano się wystawić... w plenerze. I w dodatku - w formie multimedialnej. Idąc na spektakl, pomimo całej mojej życzliwości do Opery Kameralnej obawiałam się, że artyści nie podołają wyzwaniu. Czekałam w napięciu na pierwsze dźwięki uwertury, ciesząc się na spektakl jak mała dziewczynka, choć przecież nie był to pierwszy raz, kiedy spektakl ten miałam zobaczyć. Miałam ochotę śpiewać z artystami - cóż, to zawsze jakaś alternatywa dla śpiewania na koncertach rockowych. :)

   Aby zobaczyć "Don Giovanniego" w reżyserii Jerzego Lacha, nowego dyrektora Opery Kameralnej, trzeba było wybrać się na dziedziniec Muzeum Pałacu w Wilanowie, gdzie o godzinie 21:00, na specjalnie zbudowanej scenie miał się rozpocząć spektakl. I tak też się stało. Na specjalnie przygotowane wcześniej miejsca pod lożą vipowską weszli aktorzy, grający w scenie wesela Masetta i Zerliny, światła zgasły, dyrygent - Zbigniew Graca - podniósł batutę i rozbrzmiały pierwsze dźwięki jakże efektownej w przypadku Don Giovanniego uwertury. Niestety od kilku dni już dręczy mnie pytanie - kiedy Opera Kameralna, dysponująca Zespołem Instrumentów Dawnych (ba, niezwykle dobrym Zespołem Instrumentów Dawnych!) pozwoli mu zagrać operę Mozarta? Tego wieczoru, jak i przez cały festiwal, słuchaliśmy Sinfonietty Warszawskiej Opery Kameralnej, zespołu niestety na niższym poziomie niż wspomniany przed chwilą Musique Antiquae Collegium Varsoviense, która to Sinfonietta podczas pierwszej połowy uwertury właściwie dopiero się rozgrywała, przez co nie udało jej się zaprezentować w nadzwyczaj dobrym świetle tego niecodziennego utworu. Kolejny raz, wielka szkoda. Uwertura była także pierwszą chwilą, w której można było podziwiać przygotowanie techniczne wydarzenia. Nie da się ukryć, że nagłośniona orkiestra grająca w plenerze to nie to samo, co zespół naturalnie wzmacniany przez akustykę pomieszczenia, w którym się znajduje. Nic jednak nie zwiastowało problemów technicznych, a proporcje orkiestry zostały bardzo dobrze przekazane.

Dyrygent Zbigniew Graca i Sinfonietta Warszawskiej Opery Kameralnej
fot. Warszawa Nasze Miasto
   Każde wykonanie "Don Giovanniego", które widziałam, miało słabe ogniwa, którymi zazwyczaj były postaci Donny Anny i Masetta, a czasem także Don Ottavia. Zapewne dlatego, że nie są to postaci wyraziste w samej historii na tyle, by łatwo było je ukształtować i zagrać śpiewakom w taki sposób, by stały się kreacjami aktorskimi. Co mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło, to fakt, że tego wieczoru każda postać miała swój, od początku do końca klarowny charakter, swoją osobowość, która odróżniała ich od pozostałych. Donna Anna, w której postać wcielała się Gabriela Kamińska była faktycznie damą, której oczy po ujrzeniu martwego ojca zyskały ślady obłędu, jakiegoś szaleństwa błąkającego się w nich do końca spektaklu i które były uzasadnieniem wszystkich błagań o zemstę, które zanosiła do swojego Don Ottavia (Or sai chi l'onore). Stała się kobietą autentycznie zrozpaczoną i zagubioną, nie tracąc jednocześnie na barwie i możliwościach głosu. Don Ottavio (Tomasz Krzysica), początkowo niezbyt pewny siebie, lecz bezgranicznie zakochany w Donnie Annie, w chwili śmierci Komandora obarczony nagle wieloma obowiązkami daje niezliczone ilości dowodów swojej miłości, staje się odpowiedzialny, ale wciąż nie widzi świata poza swoją narzeczoną. Staje się dla niej ojcem, mężem i przyjacielem (Fuggi, crudele, fuggi), obiecuje zemstę, przysięgając na słowo i na ich wspólną miłość. Przez cały czas w zamian pragnie tylko uczucia Donny Anny - jakże wspaniale było widać jego złamane serce i cichą rozpacz, gdy dowiaduje się, że ukochana nie chce ślubu zaraz po śmierci ojca (Non mi dir, bell'idol mio)! Mimo zaangażowania w tworzenie kreacji aktorskiej Tomasz Krzysica zachwyca także głosem, zjawiskowo wykonując arię Il mio tesoro, w której przysięga zemstę na Don Giovannim. Najbardziej jednak z całej trójki zazwyczaj znikających w cieniu głównych ról postaci podobał mi się Masetto, którego Artur Janda ukazał z całą jego słabością do pięknej Zerliny, odrobiną naiwności, ogromem porywczości i zazdrości - po prostu mnie urzekł, nie tylko w charakterystycznej arii Ho capito, signor, si!, ale przede wszystkim mistrzowsko odgrywając z Zerliną (Agnieszka Kozłowska) scenę podczas jej solowej arii Vedrai, carino

Małgorzata Rodek (Donna Anna) i Wojciech Gierlach (Don Giovanni) - zdjęcie z dnia poprzedniego
fot. Warszawa Nasze Miasto
    Tego wieczoru zdecydowanie błyszczeli Don Giovanni (Robert Gierlach) i Leporello (Dariusz Machej). Pierwszy nie musiał wcale grać pewnego siebie uwodziciela - po prostu nim był - śpiewając z taką łatwością, jak gdyby było to prostsze od mowy, doskonale pokonując problemy techniczne (które nieuchronnie pojawiły się, gdy akcja przeniosła się z głównej sceny pod sam Pałac (scena balkonowa, Deh! vieni alla finestra) oraz uwodząc samą obecnością. Co do drugiego zaś... czasem śmieję się, że żałuję, iż nie urodziłam się mężczyzną - gdyby tak było (i gdyby dopisało mi szczęście) mogłabym wykonywać najwspanialsze role męskie, za które uważam drugoplanowe role w operach Mozarta (Leporello, Papageno, Osmin...). Partię Leporella zwykłam śpiewać po prostu oktawę lub dwie wyżej podczas porządków (o tak, "Don Giovanni" jest wspaniałym podkładem do sprzątania!), więc nie mogłam nie zwrócić na niego uwagi i tym razem. Inteligencją nieustępujący tytułowemu amantowi, najlepiej wykazał się chyba w arii "katalogowej" - Madamina, il catalogo e questo, w której jest zarówno co śpiewać, jak i odgrywać. :) Jednak przy tej wspaniałej okazji muszę dać Wam pewną radę - Mozart ma to do siebie, że "najsmaczniejsze kąski" nieraz sprytnie poukrywał w głosach towarzyszących, w tle, niekoniecznie słyszalnych w pierwszej chwili. Dlatego właśnie rola Leporella jest rolą piekielnie trudną. Zdaje mi się, że śpiewa on najwięcej słów ze wszystkich postaci. Wystarczy posłuchać intrudukcji (Notte e giorno faticar) - w momencie, gdy najlepiej słychać Donnę Annę wykłócającą się z Don Giovannim, w tle można usłyszeć Leporella, wyśpiewującego mnóstwo słów z niesamowitą prędkością. Podobnie jest w scenie finałowej, gdy Don Giovanni opiera się powracającemu z zaświatów Komandorowi - Leporello wyśpiewuje słowa przerażenia. To elementy, które są właściwie kwintesencją tej roli, a na które nie każdy zwraca uwagę. Śpiewak wykonujący partię Leporella musi mieć mistrzowską dykcję - to jest ten "haczyk". I tutaj Dariusz Machej spisał się znakomicie.

Aria "katalogowa" Madamina, il catalogo e questo z Pałacem w Wilanowie zamienionym w wielką scenografię
fot. Warszawska Opera Kameralna - Facebook
   Moją największą obawą było, czy wykorzystanie efektów multimedialnych nie przyćmi tego, co w rzeczywistości dzieje się na scenie, obawy te jednak okazały się zupełnie niepotrzebne. Gdy cały Pałac przemienił się bowiem w scenografię - z zamku Komandora szybko przenieśliśmy się do ogrodu, by potem zawitać w posiadłościach Don Giovanniego, a także na cmentarzu - aktorzy wykorzystali to najlepiej jak się dało, a telebimy przekazujące obraz z czterech kamer wraz z napisami bardzo ich wspomogły. W efekcie nie było miejsca, z którego nie byłoby widać, co dzieje się na scenie. Akcja kilkakrotnie przemieszczała się poza scenę - a to pod sam zamek, a to na lewą stronę od sceny, gdzie ławka na cmentarzu stała się miejscem rozmowy Donny Anny i Don Ottavia. Wszystko to płynnie przekazywane i widoczne. Gdybym miała wymienić najbardziej niedopracowany element spektaklu, musiałoby być to nagłośnienie, które kilkakrotnie zawiodło, szybko jednak zostawało opanowane. Jedyne zaś, co bym zmieniła, to opracowanie scenograficzne (a co za tym idzie, także multimedialne) sceny kolacji, na której zjawia się posąg Komandora, podczas której nie nastąpiła nawet zmiana koloru świateł, przez co jedynym elementem akcentującym zmianę toku akcji musiała pozostać świetnie radząca sobie w tej roli muzyka Wolfganga Amadeusza Mozarta.